Wiadomości

11 września, 2025

Umieranie lata w trzech aktach. Summer Dying Loud 2025 – recenzja

Wokalista zespołu na scenie Summer Dying Loud 2025 w Aleksandrowie Łódzkim – dynamiczny występ w pomarańczowym świetle reflektorów. Summer Dying Loud 2025, fot. Monika Wawrzyniak
W Aleksandrowie Łódzkim lato tego roku umierało nie tylko głośno, ale i w pogodowych paroksyzmach. Podczas 16. edycji Summer Dying Loud brakowało tylko burzy z piorunami, choć grzmoty dobiegały, tyle że ze sceny.

Summer Dying Loud 2025, fot. Monika Wawrzyniak

Zdjęcie 1 z 34

Wyśmienity pierwszy raz i koncertowy „downfall” 

Zespołem, który „powitał” mnie na stadionie MOSiR-u im. Włodzimierza Smolarka (ten wybitny piłkarz urodził się i zmarł w Aleksandrowie Łódzkim), był Taraban. I od razu przyznam, że nie wiem, jaką „łatkę” przypiąć muzyce krakowskiej formacji, bo „proto metal” jest określeniem równie pojemnym, jak niewiele mówiącym. Na żywo było ciężko, dynamicznie, na luzie i chwilami przebojowo. Nieortodoksom polecam. Zwłaszcza, że tegoroczna EP-ka Taraban „Oath” zawiera niemal same hity.

The Night Eternal bardzo chciałem zobaczyć, bo choć ta niemiecka kapela nie cieszy się (jeszcze?) dużą popularnością w Polsce, ja zostałem jej fanem po wysłuchaniu albumu „Fatale”. Okultystyczny, melodyjny heavy metal ze świetnym wokalistą? Ależ oczywiście! Ricardo Baum, którego śpiew nasuwa skojarzenia z niegdyś popularną w naszym kraju hiszpańską grupą Heroes del Silencio, na scenie brykał niczym źrebię – mimo ortezy na stawie kolanowym. A po koncercie sił miał jeszcze tyle, żeby do wieczora „integrować” się w strefie gastro. Mam nadzieję, że fanów zespołowi przybyło.

Żadnych oczekiwań nie miałem natomiast wobec – pierwszego nad Wisłą! – koncertu brytyjskiego Cancer. Choć to zespół wiekowy, a pierwsze dwie płyty z lat 90. uchodzą za klasyki. No i zostałem „ukarany” za swoją obojętność. Cancer w brytyjsko-hiszpańskim składzie dał bowiem takiego ognia, że ten występ dla wielu osób stał się poważnym kandydatem do miana „koncertu dnia”. Mocarny, agresywny i mroczny thrash, nabierający deathmetalowego ciężaru, został bowiem podany w niemal perfekcyjny sposób, a przy tym widać było, że członkowie zespołu bawią się graniem. Fani też by nie mieli nic przeciwko bisom, ale na SDL rozpiska godzinowa to rzecz święta.

Mimo nawoływań do aplauzu przez Remo Mielczarka, lidera łódzkiego Sacriversum, który na festiwalu odpowiadał m.in. za konferansjerkę, muzyka amerykańskiego Cave In nie sprawiła, żeby jakakolwiek struna we mnie drgnęła. Sporo metalcore`a, trochę – nawet przebojowego – alt rocka i grunge`u, szczypta progresywno-klimatycznego zgiełku…  Uczciwie trzeba jednak przyznać, że przed sceną pusto nie było.

Tłumy stawiły się na koncert Terrorizer, choć to zespół jednej płyty, za to formatywnej dla death/grindu. Któż by nie chciał usłyszeć na żywo utworów z „The World Downfall”? Ten, kto nie chciał, miał… rację. Bo za wiele usłyszeć się nie dało. Dźwięki gitary przykryły niemal wszystko: nieczytelnie buczący bas Davida Vincenta, blachy Pete`a Sandovala (wystarczyłoby, gdyby miał tylko werbel i łomoczące centralki), a także starania wokalisty, który mimo zaangażowania wypadł nijako. Przynajmniej wyświetlane obrazki ładne były: zombie, czołgi, pola ludzkich czaszek… Duże rozczarowanie.

Po tym występie Carcass zaprezentował się jak koncertowa maszyna, w której nic nie ma prawa się zepsuć. Pełne zawodowstwo bez odrobiny zblazowania. Trudno było tylko uwierzyć, że ten sympatyczny, elegancki, dobiegający „sześćdziesiątki” pan, który stał z basem za mikrofonem, to Jeff Walker, współodpowiedzialny za stworzenie takich klasycznych „potworów” goregrindu jak „Reek of Putrefaction” i „Symphonies of Sickness”. No, ale Carcass do tej części swego dorobku raczej nie sięga. Kto zaś chciał melodyjnego death metalu w wykonaniu „ojców chrzestnych” tego (pod)gatunku, był hmmm… wniebowzięty.

Odgrzewanie „kultów”

Drugi dzień 16. edycji SDL rozpoczął się dla mnie łagodnie i – choć wielkim fanem heavy metalu nie jestem – przyjemnie. Polskie zespoły umieją w klasyczne granie, a Roadhog do nich należy. Zaskoczeniem mogło być pojawienie się za mikrofonem Tymka Jędrzejczyka (m.in. Ragehammer), ale to zwierzę sceniczne poradzi sobie ze wszystkim. Nie inaczej było tym razem. Nieoficjalnie: na najbliższym albumie Roadhog Tymek wystąpi już jako pełnoprawny wokalista. Czekam!

Jad – oprócz dobrej nazwy – niewiele ma wspólnego z metalem. Ale ma świetnego, miotającego się po scenie, wokalistę, a hardcore`owo-crustowemu graniu agresji nie brak. Nad krótkim, półgodzinnym, ale bardzo energetycznym koncertem unosił się duch Siekiery z „Budzym” na wokalu, więc i zagrany na koniec cover „Hej, szara wiara” wczesnej Armii pasował. Świetny koncert. 

O zespole Gravekult nie wiedziałem nic, ale po koncercie już wiem, że trzeba poszukać jego płyt. Francuzi grali swój black/speed metal z punkowym sznytem tak ogniście, że ulewa, która rozpętała się podczas koncertu, odpuściła. Były wąsy, gitarowe solówki i duch Motorhead. Mój wewnętrzny inżynier Mamoń zdecydowanie poleca.

Żartów nie było, kiedy na scenę wyszedł Deus Mortem. Corpsepainty, bardzo oszczędna konferansjerka i ewidentny lider – Necrosodom, pod dowództwem którego zespół nie bierze jeńców. Oprócz blackmetalowej jatki był też spory kawałek dobrej muzyki, która chwilami zdradzała „objawy”… chwytliwości. Problem „purystów”, którzy nie ogarnęli konceptu ostatniego albumu „Thanatos”, nie zmienia tego, że Deus Mortem to czołówka polskiego black metalu.

Przed koncertem holenderskiego Gott zameldowałem się przy barierkach pod sceną ściągnięty magią nazwiska Faridy Lemouchi z kultowego The Devil`s Blood. Czy Gott – poruszający się w ewidentnie podobnej stylistyce – to godny depozytariusz spuścizny zespołu, który opierał się na talencie Selima Lemouchi? Nie – przynajmniej na razie. Owszem, było solidne occult (hard)rockowe granie z psychodelicznym posmakiem i odrobiną gotyku, chwilami piękne i liryczne, czasem – przebojowe, ale magii zabrakło. Może gdyby Gott grał o zmroku, a Farida Lemouchi nie ograniczała się jedynie do śpiewu (kontakt z publicznością – zerowy)… Mimo to zespół warto mieć na oku, bo na festiwal Roadburn byle kto nie jest zapraszany.

Kolejny występ upewnił mnie, że nigdy nie pojmę do końca praw, które rządzą „szołbizem”. Był to bowiem jeden z pożegnalnych koncertów Brytyjczyków z Orange Goblin, którzy po 30 latach działalności postanowili wysłać goblina na emeryturę. Tymczasem ci faceci byli w olimpijskiej formie i równie doskonałym nastroju! Riffy ciosane z głazów, fura solówek, fantastyczna motoryka i „nakręcony” Ben Ward, któremu paszcza się nie zamykała. Orange Goblin przez godzinę cisnęli swój stoner metal z punkowo-motorheadową werwą, a po koncercie mieli jeszcze siłę na podpisywanie płyt. Oni nie zeszli ze sceny niepokonani. Oni zjechali z niej na pełnej! I na swoich warunkach! Duży szacunek!

Kiedy jedni składają zespół do grobu, inni z grobowca wychodzą. Trudno inaczej odebrać pomysł Szwedów z – nomen omen – Grave, którzy postanowili odgrywać w oryginalnym składzie materiał z wczesnych, kultowych płyt. Pytanie o intencje takich przedsięwzięć jest raczej oczywiste, zwłaszcza gdy ostatni premierowy album zespołu ukazał się 10 lat temu. Ale muszę przyznać, że – choć nie uważam Grave za najważniejszych „architektów” potęgi szwedzkiego death metalu – to był dobry koncert pod każdym względem. Panowie na scenie bawili się świetnie, fani – jeszcze lepiej. A o to chyba chodzi.

Z cyklu „odgrzewanie kultowych płyt” był też występ Samaela. O ile jednak Grave przygotował danie z kilku „składników”, tak w przypadku Szwajcarów było wiadomo, że zagrają w całości wyśmienity album „Ceremony of Opposites”, który ma niewiele wspólnego z tym, co prezentują od około 30 lat. I zagrali – w wersji z „perkusją z laptopa”. Przy całej mojej sympatii dla członków Samael (to chyba najmilsi ludzie na scenie metalowej) nie chciałem oglądać, jak upada „Baphomet`s Throne”. Ale byłem w zdecydowanej mniejszości. 

Venom rządzi! Ale nie do końca

Ołowiane niebo i monumentalny death metal? Pasuje. Warszawski Deamonolith zagrał w całości swój ubiegłoroczny debiutancki album „The Monolithic Cult of Death” – było brutalnie, epicko, potężnie. I z elementami parateatralnymi, co uważam za bardzo dobry pomysł (szydercom, których nie brakowało, zalecam zapoznanie się z tekstami, które są rozpisane na role). W dodatku Deamonolith zabrzmiał wyśmienicie, co nie było oczywiste przy tak „gęstej” muzyce. Tajemnicę brzmienia zdradził mi po koncercie perkusista Krzysiek Szałkowski: za nagłośnienie odpowiadał jego brat.

O następnym koncercie chciałbym zapomnieć. W jego trakcie zastanawiałem się, co musi się stać, żeby przejść od grania pionierskiego na polskiej scenie totalnie ponurego doom metalu do pretensjonalnej, przaśnej nudy, która miała być psychodelicznym space/stoner rockiem. Plus image w stylu „profesjonalny zespół weselny”… Dobrze, zdradzę, jaki zespół zadał mi „cios skrytobójcy”. To śląski Gallileous, którego demo „Doomsday” z 1992 r. do dziś mam na półce. Kaseta zostaje, nazwę zespołu w obecnej formie zapominam. 

I kolejna wokalistka na scenie. Jednak ta pani wyrwała się nie z wesela, ale z piekła. Ania Truszkowska swoją wokalną wściekłością niszczyła obiekty, co w połączeniu z chłoszczącym (post)black metalem i brutalnym hardcore/crustem dało efekt apokaliptyczny. I jeszcze ta mroczna atmosfera… No, ale jaka miałaby być w Domu Złym?

„Dzień kobiet na scenie” trwał dzięki Szwedom z Year Of The Goat. Tyle że wokalistka, której towarzyszyło aż sześciu panów (podobnie jak w przypadku Gott na scenie było trzech gitarzystów – taka occult moda?), po prostu śpiewała. Muzycznego objawienia nie odnotowałem, ale przebojowy, sięgający korzeniami do muzyki lat  60. i 70., „podlany” brzmieniami Hammonda, occult rock „wchłaniał się” równie skutecznie, jak siąpiąca niemal przez cały dzień mżawka.

I zapanowała „czarna aura” – przenośnie i dosłownie. Na scenie zameldował się Aura Noir. Jestem fanem tych Norwegów od czasu ich debiutu, ale takiego koncertu nie spodziewałem się. To była godzinna, black/thrashowa chłosta bez zwolnień, pauz, przystanków. Obłąkany rajd zardzewiałym monster truckiem napędzanym infernalnym paliwem. Panowie niezbyt często nagrywają płyty, ale na scenie stworzyli potwora. Powalili, pozamiatali, zostawili zgliszcza. Aura Noir – najlepszy koncert festiwalu.

Miałem poważne wątpliwości, czy „ojcowie chrzestni” gatunku przeskoczą poprzeczkę, którą swoim występem zawiesili „spadkobiercy”. Ale kiedy rozległo się tradycyjne „Ladies and gentlemen, from the very depths of hell… Venom!” i poleciała wiązanka „przebojów”, wiedziałem, że będzie dobrze (choć akustykowi udało się zepsuć „Black Metal”, bo wokal Cronosa zniknął). I było, bo Anglicy mocno nie kombinowali z setlistą, która w znacznej mierze składała się z klasyków. Środkowa część koncertu repertuarowo jednak „siadła” i bardzo widowiskowo grający perkusista przykryć tego nie mógł. Ostatnia część setu to znowu „przeboje” – „Countess Bathory”, „Warhead” oraz „Witching Hour” na bis, w efekcie czego ocena jest następująca: Aura Noir – 6,66, Venom – 5,99.

I tyle by wystarczyło, ale recenzencki obowiązek kazał mi zaczekać na Cult Of Luna, anonsowany jako jedna z największych gwiazd SDL 2025. Mój sceptycyzm wobec zapowiedzi był podyktowany tym, że ostatnie płyty Szwedów, jakie słyszałem, wydano około 20 lat temu. W pamięci zespół pozostał jako „interesujący, ale nie z mojej bajki”. Po – jedynym w ciągu całego festiwalu! – 20-minutowym opóźnieniu dostałem „nauczkę”: cisza i ciemność zostały rozdarte przez bestialski ryk wokalisty, potężny i krystaliczny dźwięk, w którym „mieściły się” dwie perkusje oraz fantastyczne światła. Rozpoczęła się magiczna opowieść pełna zwrotów, zmiennych rytmów, dźwiękowych pasaży i plam, gry nie na strunach, ale na emocjach. Szwedzi osiągnęli mistrzostwo świata w operowaniu klimatem, dźwiękiem, ciszą, ciężarem, lekkością, światłem, kontrapunktem, zaskoczeniem… Genialne.

I dlatego lato chce umierać właśnie w Aleksandrowie Łódzkim…

Sebastian „Semi” Michałowski

 

× W ramach naszego serwisu www stosujemy pliki cookies zapisywane na urządzeniu użytkownika w celu dostosowania zachowania serwisu do indywidualnych preferencji użytkownika oraz w celach statystycznych.
Użytkownik ma możliwość samodzielnej zmiany ustawień dotyczących cookies w swojej przeglądarce internetowej.
Więcej informacji można znaleźć w Polityce Prywatności
Korzystając ze strony wyrażają Państwo zgodę na używanie plików cookies, zgodnie z ustawieniami przeglądarki.
Akceptuję Politykę prywatności i wykorzystania plików cookies w serwisie.